Historie prawdziwe
sobota, 25 sierpnia 2012
W polskim Internecie krąży plotka, jakoby na budowie II linii warszawskiego metra znajdywano setki zwłok (codziennie nowe), a następnie pakowano je na ciężarówki i wywożono na wysypiska śmieci bądź do utylizacji. Wszystko w głębokiej tajemnicy, bez informowania mediów, zgłaszania znalezisk odpowiednim służbom czy też wzywania archeologów (co jest standardową procedurą w takich sytuacjach). Krótko mówiąc, skandal, zezwierzęcenie, zbrodnia przeciwko ludzkości i czyste zło. Bloger Herbu Grabie aferę opisuje tak:
I tyle, zero dowodów, zdjęć czy jakichkolwiek konkretów, które mogłyby przekonać czytelnika, że autor wie, o czym w ogóle pisze. Pozory sensowności ma temu nadać wzmianka o pragnącym zachować anonimowość pracowniku nadzoru budowy. Zastanówmy się, czy coś takiego jest w ogóle możliwe. Po pierwsze, przy budowie metra wykonuje się dwa podstawowe rodzaje prac: drążenie tuneli i budowę stacji, wentylatorni i innych obiektów. Ta druga kategoria prac wiąże się na ogół również z przekładaniem wszelkiego rodzaju instalacji: kabli, kanałów, rur, kolektorów, węzłów i komór, co nieco powiększa obszar, na którym można znaleźć coś niespodziewanego. Przy drążeniu tuneli nie ma szans na napotkanie masowych grobów, bo drążenie wykonuje się na dużej głębokości, w utworach polodowcowych liczących wiele tysięcy lat, gdzie co najwyżej można trafić na szkielet mamuta. Warszawa to nie Ateny czy Rzym, które mają za sobą tysiące lat nieprzerwanego osadnictwa, a każda budowa to manewry w ruinach. Ponadto, tarcza mieli wszystko na swej drodze, miesza z chemikaliami i przenosi na taśmociąg, który przenosi urobek na zewnątrz. Przeoczenie szkieletu, nawet gdyby się jakiś pojawił, jest prawdopodobne. Jeżeli więc zwłoki są znajdywane, to na budowie stacji, tu bowiem można znaleźć największe powierzchniowo wykopy. Problem w tym jednak, że trudno również w taki scenariusz uwierzyć. Wszystkie stacje budowanego obecnie odcinka II linii powstają pod głównymi ulicami miasta lub pod ważnymi skrzyżowaniami centrum Warszawy, miejsca te praktycznie nie zmieniły się od czasu powojennej odbudowy Warszawy. Przed II wojną światową również były tam ulice, ewentualnie gęsta zabudowa. W czasie wojny ofiary grzebano, pamiętajmy, raczej w piwnicach, podwórkach czy skwerach, a nie pod ulicami. Jeżeli znajdowały się tam masowe groby powstańców, prawdopodobnie zostałyby znalezione w czasie powojennej odbudowy. Wszak szczątki, które po wojnie odnaleziono, zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarze. Jeżeli - jak twierdzi bloger - są to również ciała "w różnym stanie rozkładu" i znajdywane są ofiary zbrodni późniejszych niż wojenne, to trzeba sobie zadać pytanie, jak tam trafiły, dlaczego nikt nie zauważył i dlaczego właściwie państwo dysponujące suwerenną władzą nad tysiącami kilometrów kwadratowych lasów i pól zdecydowało się swoje ofiary pochować w centrum największego miasta, gdzie byle remont drogi może je odsłonić. Dalej, trzeba wziąć pod uwagę technologię, w jakiej wykonywane są stacje. Otóż, wygląda to co do zasady tak, że najpierw przekłada się wszystkie kolidujące instalacje, następnie robi mniej więcej dwumetrowej głębokości dziurę (tzw. wykop wstępny), a potem przystępuje do właściwych prac. Wielkie dźwigi na gąsienicach pracowicie spuszczają dziesięciometrowej długości gryzarki pionowo w ziemię. W tak powstałe szczeliny wprowadza się zbrojenie i zalewa betonem - oto ściany szczelinowe, z grubsza tożsame z bocznymi ścianami stacji i ich fundamentami. Następnie skuwa się część betonu z tychże ścian, łączy ze zbrojeniem stropu, zalewa betonem i dostaje strop. Na strop wjeżdżają koparki i wywrotki, pod strop wchodzą ekipy z młotami pneumatycznymi, spawarkami, spychaczami i minikoparkami. I wybierają ziemię z ogromnej komory stacji, co jakiś czas budując stropy kolejnych podziemnych kondygnacji, a na dnie - grubą płytę fundamentową. Znalezisko z czasów najnowszych ma szansę pojawić się na samym początku, przy pierwszych wykopkach - tak, jak miało to miejsce na budowie stacji Rondo Daszyńskiego, kiedy to pod zerwaną jezdnią odkryto fundamenty przedwojennej fabryki. W innych miejscach trafiały się fundamenty przedwojennych kamienic, stare kanały, piwnice, nie mówiąc o niewybuchach z czasu wojny. Nikt z tego nie robił tajemnicy, wszystkie takie przypadki nieuchronnie czeka rozgłos. Szczątki z okresu wojny obecnie znajdywane są bardzo rzadko, ale nawet wtedy nie ma mowy o tym, co budowniczym metra się przypisuje. To jednak miało miejsce miesiące temu. Poszczególne stacje (za wyjątkiem Nowego Światu i części Świętokrzyskiej) są już na tyle zaawansowane, że etap, kiedy można było znaleźć coś, co pod ziemią znalazło się kilkadziesiąt lat temu (lub później), mamy już dawno za sobą. Kilkanaście metrów pod ziemią naprawdę nie ma masowych grobów. Wreszcie, desperackie machanie rękami nie unieważni faktu, że taki spisek wymaga zaangażowania kilkudziesięciu osób z różnych podmiotów (konsorcjum AGP, podwykonawcy, nadzór budowlany, być może nawet Metro Warszawskie i Urząd Miasta St. Warszawy). Dlaczego właściwie wszyscy mieliby milczeć, nie wiadomo. Groźba utraty pracy jest silnym motywatorem, ale trudno oczekiwać, że w każdym przypadku przeważy nad wyrzutami sumienia, wątpliwościami i zwykłymi ludzkimi uczuciami, jakie mogą mieć uczestnicy spisku. Dlaczego ktoś miałby to w ogóle zorganizować i ryzykować gigantyczną wpadkę, troskę prokuratora, łaskę sędziego i horrendalne kary, również nie wiadomo. Uniknięcie opóźnień jest pewnie jakimś wyjaśnieniem, ale bądźmy realistami. Reasumując, mamy wysoce nieprawdopodobną plotkę, którą nie poparto żadnym materiałem dowodowym. Myślę, że z czystym sumieniem można wsadzić to między legendę o czarnej wołdze, a bajania o zamachu w Smoleńsku. Last but not least, pozwólcie, że przedstawię Wam jednego z autorów plotki w pełnej krasie: Jeżeli nazwa użytkownika, który to tam wgrał, coś Wam mówi, to bardzo słusznie. Podlasie XXI wieku to oczywiście niezależny komitet wyborczy stojący za Krzysztofem Kononowiczem, a przemawiający na polowej konferencji prasowej jegomość to jego założyciel. To powinno powiedzieć Wam wszystko na temat wiarygodności autorów. Zresztą, nawet Gazeta Polska Codziennie stanęła w tej sprawie po stronie rozumu.
czwartek, 01 marca 2012
Wczoraj rano przy śniadaniu wziąłem do ręki dwutygodnik "Show", z gracją słonia w składzie porcelany oprowadzający czytelnika po niezliczonych bankietach, pokazach, wernisażach, premierach i innych bezproduktywnych imprezach, które zaludniają nie tylko rozmaite sławy, ale także cała masa ludzi, których obecność w takich miejscach stanowi dla mnie zagadkę. Kim u diabła jest Marta Grycan? Albo Kate Rozz? Czy Borys Szyc dobrze się bawi w towarzystwie Dody? Jaki tatuaż ma nowy kochanek Jennifer Lopez, nawiasem mówiąc, prawie dwa razy od niej młodszy? Jakie buty ma Ilona Ostrowska i czy była w nich na ranczu? Co robiła noga Angeliny Jolie na gali oskarowej i czy berberyjski strój Jarosława Kreta jest protestem przeciw oskarowemu triumfowi Iranu nad Hollandią? Aż tu nagle ktoś, kto się wyróżnia z tłumu celebrytów na dorobku, celebrytów i celebrytów na emeryturze. Enter Krzysztof Rutkowski. Gdybym miał komuś ad hoc zorganizować zabawę w znalezienie jednego elementu, który nie pasuje, pokazałbym mu tę gazetę. Bo - BACH - na czterdziestej stronie spogląda na nas ogromna twarz polskiego Duke'a Nukema, Krzysztofa Rutkowskiego. A jest to postać z zupełnie innej bajki. Czerwony garnitur, rezydencja w stylu gołębiewskim, pistolet i ciemne okulary, prosto od Lance'a Armstronga. Oto redaktorzy "Show" postanowili swoich czytelników uraczyć wywiadem - laurką z najbardziej żałosnym ucieleśnieniem archetypu szeryfa, jakie w życiu widziałem. Wywiad ten charakteryzuje się tym, że w czytelnikowi bardzo szybko kończą się dłonie do robienia facepalmów i trzeba sobie radzić inaczej. Kto próbował walić w stół głową z założonym podwójnym facepalmem, ten wie, jaka to katorga. Na rozgrzewkę dostajemy serię obciachowych zdjęć z lat 90-tych i jeszcze bardziej obciachowe zdjęcie Duke'a z bukietem goździków oraz masę mocno przesadzonych stwierdzeń na temat świata rzeczywistego (czytamy, że Rutkowski jest "mistrzem autopromocji", a "jego romans z zakonnicą śledzi cała Polska" - do tej ostatniej kwestii jeszcze wrócimy). Jaka więc jest historia Krzysztofa Rutkowskiego? Gdyby Orson Welles ożył i mógł nakręcić o film o detektywie Rutkowskim, to jaki byłby to film? Otóż, nie byłby to film, tylko serial rozpisany na sześć sezonów, trzy serie komiksów, figurki do zabawy i zestawy teflonowych patelni z autografem Rutkowskiego ("Idealne do odbijania kotletów i zakładników"). "Detektyw Rutkowski. Człowiek." to opowieść o miłości nie znającej granic i wstydu, niebezpieczeństwie zaglądającym sobie z przerażeniem w lustro i ciężkiej pracy i wielkich owocach. Ale przede wszystkim o miłości, na temat której Rutkowski ma sporo do powiedzenia:
Dobra bajera nie jest zła. Można próbować na Golfa dwójkę w pobliskim lesie (a jak kolega pożyczy, to nawet trójkę). Można też, tak jak Rutkowski, zgrywać skończonego palanta. Sprawdzić czy nie zakonnica. Tutaj trzeba nieco bardziej subtelnie, o co prowadzący wywiad nie omieszkał zapytać.
Filozoficznym językiem? Biorąc pod uwagę poziom i styl wypowiedzi drugoobiegowego detektywa, Luiza mogła zauroczyć go takimi słowami i pojęciami, jak "praworządność", "humanitaryzm", "prawa obywatelskie", "dyplomacja" i "negocjacje". W międzyczasie pada sakramentalne pytanie o Bonda, do którego Rutkowski jest często porównywany (bo między jedną a drugą strzelaniną jest w stanie poderwać nawet zakonnicę), a którego to pan Krzysztof, uważający się za konesera kina akcji, zasadniczo nie lubi. Jako znany pacyfista, negocjator i przeciwnik bezprawnego nadużywania siły zagranicą, zawsze dokłada wszelkich starań, żeby jego akcje nie wyglądały, jak ordynarne porwania wyjęte z jakiejś docudramy. Dziwi więc, że Krzysztof Rutkowski nie lubi filmów z Bondem, bo są sztuczne. W ogóle nie lubi, gdy jest dużo wybuchów, samochody fruwają, a ludzie się szczelają, bo to sztuczne i płytkie. Co innego np. "Metro strachu", tu jest "mocna psychologia". Wątek kina akcji kończy Rutkowski nastepująco:
Ani chybi odnajduje tam tę cząstkę siebie, która odpowiada za zapraszanie milicjantów na imprezy do domu i masowe dawanie policjantom z drogówki autografów. Albo tę, która wiąże się z jego wykształceniem (Technikum Mechanizacji Rolnictwa - pamiętajmy, że Jezus nie skończył nawet podstawówki). Widzicie, zupełnie jak De Niro w "Misji", Rutkowski potrafi sam sobie naprawić samochód i rozpoznać, kiedy mechanik go chce zrobić w ciula. Pozostaje nam też cieszyć się, że mamy taki narodowy skarb. Drugi powód do radości jest taki, że - niczym w najpiękniejszych wizjach Dawkinsa - geny Rutkowskiego będą żyć dalej, propagować się i prześladować nas w mediach. Córka Rutkowskiego jakiś czas temu spaliła magazyn winogron, co detektywa Rutkowskiego napełnia niesamowitą dumą. On w jej wieku podpalał tylko siano (ciekawe, czy się zaciągał). Oto sztafeta pokoleń. Oto wzorzec z Sevres relacji córki z ojcem. A oto ja po przeczytaniu tego wywiadu: Niniejsza notka powstała na życzenie blogera Barta. Za udostępnienie egzemplarza "Show" dziękuję pewnej czytelniczce.
niedziela, 15 sierpnia 2010
Jak większość czytelników tego bloga zapewne kojarzy, w tym roku dokonał się w Polsce krwawy zamach stanu. Współdziałanie polskich zdrajców spod znaku PO i kagiebowskich łotrów Putina doprowadziło do śmierci Prezydenta RP. Jego samolot został wysadzony w powietrze za pomocą ładunku termobarycznego, a jego szczątki sprofanowano cichym helikopterem, któremu znaki z ziemi dawała postać w bieli udająca śmigło. Potem sfałszowano wybory prezydenckie i zaczęto usuwać krzyże z przestrzeni publicznej. Nic więc dziwnego, że ryby płynące pod prąd czują się zagrożone i słusznie podejrzewają, że sam sprzeciw wobec terroru politycznej poprawności nie zapewni im zwycięstwa. Uzbrojeni w wielowiekowe tradycje konspiracji i patriotyczno-rewolucyjnego czynu, od Konfederacji Barskiej po "Solidarność", zaczynają więc działać i tworzą Organizację. Kulisy tworzenia jednej z takich organizacji przybliżę w dzisiejszym wpisie. Poznajmy blogerkę circ. Blogerka circ przedstawia się tak:
Kiedy to przeczytałem, zapaliło mi się w głowie światełko. "Prawicowa inicjatywa" - pomyślałem sobie - "będzie przepysznie!". Nie pomyliłem się, naprawdę jest przepysznie. Zaczęło się od tego, że circ dostała bana na Salonie24 (a Renata Rudecka-Kalinowska nie) i przed wyborami prezydenckimi poczuła się bezsilna.
Z początku chodziło więc o stworzenie instrumentu nacisku na administrację Salon24. Dlaczego piramida o nazwie "Legion" miałaby być skuteczniejsza niż, powiedzmy, ogłoszenie na Blogmediach404 i wszystkich pozostałych odpryskach Księżyca Psychiatryka, Przestrzeń jedna raczy wiedzieć. Z całą pewnością ma w sobie znacznie więcej romantyzmu (as in "Roman, tyś mnie wykorzystał!")[1]. W toku dyskusji uświadomiono sobie, jak wielki potencjał ma ten pomysł.
I piszemy LIST OTWARTY blogerów do PREMIERA, żeby przywrócił BLOGMEDIA, bo stanowią one fragment WOLNEJ POLSKI, a nie jakiejś tam POlski. Przemierzamy, przypominam, meandry nie-logiki ludzi, którzy są autentycznie przekonani, że ich nieskładna pisanina to walka o Polskę. Zero zdziwień, zero złudzeń, jak napisała kiedyś Kataryna. W dalszych komentarzach pomysłodawczyni wyjaśnia, na czym polega inicjatywa i dlaczego należy jej zaufać (eksponaty A, B, C). I byłby to, nie licząc podsumowania, koniec tej opowieści, gdyby nie pojawiły się pomysły rozszerzenia idei na dwie grupy społeczne: polityków PiS oraz dzieci i patriotyczną młodzież. Co się tyczy tej pierwszej grupy, to problemem jest roziew pomiędzy pragnieniami szerokich mas, a interesami partyjnej wierchuszki, nawet tak koszernej, jak ta w PiS. Autorka koncepcji Legionu ujmuje to tak:
Jeden z moich profesorów stwierdził, doprowadzając przy okazji salę do wesołości, że w nauce chodzi o Prawdę, Dobro i Piękno. Takie połączenie wydaje mi się szczególnie udane, dlaczego chciałbym zapytać dziesiętnika, który przyjdzie zabrać mnie na Powszechny Sąd nad Zdrajcami Narodu, gdzie podziało się Piękno w omawianej koncepcji. Mam oczywiście kilka hipotez, ale...
I już wiemy, dlaczego pomysł raczej nie wypali. Szczególnie, że ważną rolę w tym procesie ma odegrać rozsyłany drogą mailową apel, który... który... a, zresztą, sami podziwiajcie:
Największą wadą tej inicjatywy nie jest oczywiście to, że jest realizowana przez ludzi dość luźno traktujących takie pojęcia, jak "rzeczywistość", "fakty", "rozsądek" i "krytyczne myślenie". Nie jest też związana z fundamentalnym nieporozumieniem, na którym zbudowano tę inicjatywę, mianowicie, że Tusk chce otruć wszystkich blogerów. Sprawa jest banalnie prosta. Zaproponowana struktura organizacji jest dobra dla armii, a nie dla czegoś, co bardzo chce być konspiracją. Strukturę hierarchiczną łatwo zinfiltrować i zneutralizować, chociażby obsadzając najwyższe szczeble własnymi ludźmi. A wystarczyło pamiętać, że "Luna to surowa pani". [1] - Historyczny moment, Czytelniku. To prawdopodobnie najgorszy dowciop, jaki kiedykolwiek udało mi się wpleść do swojej blogonotki.
czwartek, 01 lipca 2010
Generalnie nie poruszam na tym blogu tematów stricte politycznych, bo mnie zwyczajnie nudzą. Tym razem jednak zrobię drobny wyjątek, bo temat sam wpadł mi w ręce, a od dłuższego czasu i tak miałem ochotę zabawić się w dziennikarza obywatelskiego, przerwać milczenie i ujawnić szokujące fakty, o których milczą media. Jak głosi konwencjonalna mądrość analityków sceny politycznej, młodzi, dynamiczni mieszkańcy wielkich miast pojechali sobie na Open'era albo na inne urlopy i nie zagłosują na Bronisława Komorowskiego. Tymczasem, w sztabie PiS praca wre i ludzie listy piszą. Jeden z nich paru znajomych znalazło w swoich uczelnianych skrzynkach pocztowych. Jego autorem jest profesor ekonomii, pracownik naukowy i rektor jednej z prywatnych uczelni. Ze względu na ogólną niezborność tekstu, który się tam znalazł, liczne literówki, błędy stylistyczne i niejasności, jak również z uwagi na nagromadzenie kolokwializmów i zwrotów właściwych dla języka wulgarnej politycznej nawalanki, czytanie całości jest zajęciem bolesnym i frustrującym. Część wywodów pomijam, a obszerne fragmenty tejże agitki zamieszczam poniżej:
(...)
(...)
(...)
(...)
(...)
(...)
(...)
On będzie głosować 4 lipca. A ty, Czytelniku?
niedziela, 03 stycznia 2010
Pisanie niniejszej recenzji było tyleż trudne, co w gruncie rzeczy nieuniknione. Niewiarygodny wręcz sukces komercyjny trylogii Stiega Larssona, zasięg oddziaływania i międzynarodowe uznanie, jakie cykl "Millenium" zdobył w rekordowo krótkim czasie, zmuszają każdego potencjalnego recenzenta do wytężonej uwagi. Dodatkowo, idee propagowane przez "Millenium", będąc żywym zaprzeczeniem najgłębszych fundamentów cywilizacji łacińskiej, stanowią nie lada wyzwanie dla każdego, komu praca nad wzmocnieniem tychże fundamentów jest bliska. Jest to tym trudniejsze, że każdy krytyk musi zmierzyć się z legendą przedwcześnie zmarłego Stiega Larssona, który powoli urasta do rangi proroka, którym z całą pewnością nie jest. Nim rozpocznę szczegółową egzegezę książki (w szczególnosci, pierwszej części), chciałbym swoje stanowisko podsumować w jednym zdaniu. Otóż, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" jest książką niebezpieczną, zdradliwą, destrukcyjną dla społeczeństwa, jest przy tym wciągająca i grząska jak ruchome piaski, jak mityczne syreny. Czy możemy mówić już o ukąszeniu Larssonowskim? Fakt, że popularność jej wynika w dużej mierze z nieformalnego przekazu informacji i tzw. poczty pantoflowej, sprawia, że Larssonowi udało się coś, czego nie planował: zawładnięcie europejskimi umysłami[1]. Miliony sprzedanych egzemplarzy mówią same za siebie. Akcja powieści dzieje się w Szwecji, w upadającym socjalistycznym raju, który wciąż widnieje na sztandarach marksistów kulturowych, bez wytchnienia walczących o stworzenie Nowego Człowieka w imię dawno skompromitowanych ideałów. W kraju, w którym rozbite rodziny wypluwają z siebie ludzi bez właściwości, gotowych do kształtowania przez aparat państwowy, w którym bliskich poddaje się kremacji i w najlepszym przypadku zabiera do domu, by postawić na półce obok fajki wodnej i pustej butelki po czerwonym Johny Walkerze, rozwiązły dziennikarz podejmuje się rozwiązania zagadki sprzed lat. Oczywiście, zagadka ta jest jedynie pretekstem, aby bez skrępowania pokazać upadek klas wyższych, demoralizację młodzieży i rzekomą homeostazę cywilizacji ludzi zadowolonych. Wizja świata, jaką przedstawiono w trylogii, może być w najlepszym wypadku określona mianem "skrzywionej". W istocie rzeczy jednak, jest to wizja niebezpieczna. Jest to brutalny świat, w którym nie ma już autorytetów, a hierarchia społeczna została wywrócona do góry nogami. Jest to ponury obraz społeczeństwa zniszczonego przez 70 lat miękkiego socjalizmu w wydaniu szwedzkim, socjalizmu, który zdołał zakazić i przeobrazić na swoją zwichrowaną modłę praktycznie każdą grupę społeczną. Każdą. Oto elita społeczna kraju, którego chrześcijańskie tradycje sięgają setek lat, składa się z mężczyzn zesputych, leniwych, zdegenerowanych umysłowo i moralnie, a przy tym chciwych i żądnych władzy. Z elitą tymczasem walczy potomek niższej klasy i, co zabawne, udaje mu się swoją bezlitosną kosiarką wycinać kolejne odstające źdźbła trawy. W istocie rzeczy, tytuł pierwszej z powieści, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", jest wysoce bałamutny, bo to nie kobiety są prawdziwym przedmiotem nienawiści w powieści. Przedmiotem nienawiści są mężczyźni, ci przeklęci samczy władcy tego świata, te włochate bestie wyciągnięte nie wiadomo po co z jaskiń, ci agresywni i porywczy troglodyci. W trylogii Larssona mężczyźni, jeśli przypadkiem nie walczą o lepszy świat i Nowego Człowieka, zajmują się biciem żon, córek i sióstr, porwaniami, gwałtami i innymi perwersyjnymi czynnościami, które łaskawie przemilczę. Są draniami, krętaczami, kanciarzami i prymitywami. Każdy z nich jest przysłowiową małpą z brzytwą, która w ostatecznym rozrachunku podcina gałąź, na której siedzi, aby wysmukłe i ukształtowane przez wolę Nowego Człowieka drzewo człowieczeństwa mogło bez przeszkód piąć się w górę niczym Ikar. My jednak wiemy, co się z Ikarem stało. Larsson i jego mentorzy najwyraźniej nie chcą tego pamiętać, ale nie przeszkadza im to w konsekwentnym gnojeniu męskiego gatunku, poprzez tworzenie silnych skojarzeń z przemocą, którą przecież - jeśli jest niezasadniona - tradycyjne społeczeństwo potępia. Należy tez podkreślić, ze omawiane dzieło promuje nader rozwiązły tryb życia. Bohaterowie, a w szczególności Mikael Blomkvist, nie tylko nie stronią od przygodnych kontaktów seksualnych, ale wręcz to afirmują. Wspomniany Blomkvist jest zresztą jaskrawnym przykładem, czterdziestolatkiem, który na łamach jednej i tej samej powieści potrafi iść do łóżka nawet z czterema kobietami. Co gorsza, od lat żyje w chorym układzie ze swoją najbliższą przyjaciólką i jej mężem, co w każdym czytelniku posiadającym silny kręgosłup moralny powinno powodować obrzydzenie. Inni, nawet jeśli są od niego w jakimś stopniu lepsi, nawet jeśli ich życie nie przypomina wędrowki emerytowanego Casanovy po dzielnicy portowej, sprawiają wrażenie, jakby chcieli robić to samo, rozmyślajac w wolnych chwilach o flirtach, skokach w bok i ogólnej przygodności życia. Trylogia "Millenium" pokazuje więc ludzi głęboko nieszczęśliwych i skazanych na wieczne poszukiwania, krótko mówiąc, zniewolonych. Zniewolonych przez grzech, przez cielesne pokusy i własną słabość, która nie pozwala im opuścić beznadziejnego układu, w jakim się znaleźli. Tkwiąc w pułapce cielesności, udają szczęśliwych, odnoszą sukcesy, przenoszą swoje cielesne powłoki z miejsca na miejsce, jak gdyby ich życie miało się skończyć kiedyś bez konsekwencji. Tymczasem, my wiemy, że tak nie jest. Ludzki żywot podobny jest do rzeki, z początku wartkiej, wyrazistej i wąskiej, później zaś szerokiej, dostojnej i meandrującej. Rzeka ta jednak zawsze zmierza dokądś. Oczywiście, trylogia "Millenium" jest rzeczą niebezpieczną także z innych powodów. Przy wszystkich wyżej postawionych zastrzeżeniach, należy zauważyć, że jest napisana bardzo dobrze. Szybka akcja, duża liczba zwrotów, konstrukcyjnie fabuła jest zupełnie bez zarzutów, a bohaterowie są o tyle niestandardowi, że czytelnik chce ich poznać, nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że są trujący. Sprawia to, że łatwo zapomnieć o warstwie ideologiczno-aksjologicznej powieści, jeśli nie zachowa się należytej czujności. Łatwo jest roztopić się w strumieniu przygód pary Blomkvist i Salander, zbyt łatwo. W świetle przedstawionych wyżej faktów wolno świadomemu recenzentowi podkreślić z całą mocą, że trzy powieści z cyklu "Millenium" są dziełami na wskroś zideologizowanymi i dobro społeczne wymaga, aby nie zostały one dopuszczone do wolnego obiegu. Niestety, żyjemy w obcym państwie, civitas diabolicum, i nie oczekujemy od niego dbałości o elementarne zasady. Pozostaje mozolne edukowanie społeczeństwa i aktywizacja milczącej wiekszości, która przecież nie kupuje żenujących dzieł w rodzaju "Millenium". [1] - zwrócono mi uwagę, że opieram się tutaj na dowodach anegdotycznych, a kampania promocyjna trylogii, którą praktycznie zignorowałem, jak to mam w zwyczaju, była w Zi Kingdom of Bolanda bardzo intensywna.
sobota, 21 listopada 2009
Witam państwa w nowym programie publicystycznym "Świat bliżej mas", który otwiera całkiem nowy rozdział w historii piątej władzy. Dziś zajmiemy się tematyką budowy autostrad i ich wpływem na ludzkie zbiorowości. W studio mam przyjemność gościć pana Zbigniewa Eugeniusza Hottentottenskiego, antropologa infrastruktury. P: Panie Zbigniewie... A: ... Zbigniewie Eugeniuszu. P: Oczywiście. Panie Zbigniewie Eugeniuszu, stosunkowo niedawno wielkie poruszenie w środowisku profesjonalnych urbanistów i zwykłych pasjonatów architektury i urbanistyki wywołał wywiad, jakiego "Gazecie Wyborczej" udzielił pan Michał Murawski, antropolog architektury. Nie wnikając w szczegóły, powiem tylko, że jego nowatorskie podejście do zabudowy Pl. Defilad może przynieść przełom w wiecznych bataliach o "zaklockowanie" tego miejsca. Czy podobne projekty mają szanse powodzenia także w innych częściach miasta i kraju? A: Miałyby, gdyby nie pewne fundamentalne skazy środowiska urbanistów, planistów i architektów. Mam bowiem wrażenie, że w Polskim budownictwie bardzo mocno trzyma się myślenie postkolonialne. O czym mówię? Proszę popatrzeć na realizowany obecnie plan budowy autostrad i dróg ekspresowych, który jest kompromitująco błędny na przynajmniej dwóch poziomach. Z jednej strony, bezmyślnie kopiuje cudze wzorce rozwoju, opartego o ekstensywne rozlewanie betonu i tworzenie wzrostu zamożności poprzez wzrost tempa jej akumulacji. Z drugiej zaś strony, kompletnie ignoruje specyfikę naszego kraju, uwarunkowania społeczne, etc. P: Obawiam się, że nie do końca rozumiem. Przecież beton, asfalt, samochody i system gospodarczy są wszędzie takie same. A: Bo patrzy pan na to jednopłaszczyznowo. Polska wkroczyła w latach 90-te mając dobrze rozbudowaną sieć dróg krajowych, które nie tylko łączyły centra wszystkich ważniejszych miast, ale też przyczyniały się do tworzenia bogactwa pomiędzy nimi. Podróżny może zatrzymać się gdziekolwiek po drodze i tam wydać pieniądze, dając zarobić miejscowemu sklepikarzowi, mechanikowi czy też właścicielowi zajazdu. Oczywiście, ekonomia nie jest tutaj najważniejsza - to wymiar społeczny sieci dróg krajowych ma największe znaczenie. Ten egalitarny model drogownictwa był wielkim i zupełnie niedocenianym osiągnięciem PRL. Teraz to zaprzepaszczono, składając ofiarę technokratycznemu bożkowi neoliberalizmu. Alokując gigantyczne środki w budowę tras potrzebnych tylko gartce wybranych, jednocześnie zaniedbano tysiące kilometrów żywych arterii tego kraju, w których każda dziura i każde przydrożne drzewo było ważne. Dla wszystkich. P: ... sugeruje pan więc, że autostrady przyczyniają się do rozwarstwienia społeczeństwa? A: Oczywiście. Jak pan sądzi, kto głównie jeździ autostradami i drogami ekspresowymi? Kogo na nie nie stać i kto ich nie potrzebuje? Jakie są proporcje tych osób w społeczeństwie? Kolejnym istotnym aspektem programu budowy i utrzymania dróg powinno być zapobieganie alienacji kierowców, pasażerów i mieszkańców terenów sąsiadujących z ruchliwymi drogami. W chwili obecnej idzie się w kierunku modelu, który w swoich pracach zwykłem określać mianem "każden sobie rzepkę skrobie" - kierowcy jeżdżą sobie po wielopasmowych trasach okrążających z daleka centra małych i dużych miast. Zresztą, nawet jeśli te trasy przebiegają przez obszary zabudowane, to i tak odgradza się je ekranami dźwiękoszczelnymi (w większości nieprzezroczystymi!). Sprawia to, że w żadnym momencie nie występuje interakcja pomiędzy kierowcą, a przedstawicielem lokalnej społeczności. Nie ma kontaktu wzrokowego, nie ma wzajemnego szacunku, nie ma niczego, co może być wypracowane tylko twarzą w twarz. Bogate elity z wielkich miast mkną sobie po betonowych płaskowyżach - proszę zauważyć, że jest to naturalne przedłużenie podejścia, które obserwujemy przy budowie osiedli - nareszcie odgrodzone barierą od koczujących gdzieś poniżej klas niższych. Gdzie w takich okolicznościach jest miejsce na solidarność społeczną, na redystrybucję dochodów, na stymulowanie awansu społecznego? Mieszkaniec Warszawy czy Krakowa, mknący po strzelistej autostradzie, nie ma czasu na rozważania nad losem mieszkańców miejscowości, których tablice migają mu co jakiś czas przed oczami. On je omija w bezpiecznej odległości, nie musi zatrzymywać się w przydrożnych barach i sklepach, nie musi tam wydawać pieniędzy, nie musi stawiać czoła Innemu. To nie jest przypadek, że największy awans społeczny niższych klas miał w Polsce (i, w ogólności, w Europie) wtedy, gdy sieci autostrad jeszcze nie było. W Stanach Zjednoczonych początek realizacji programu budowy autostrad międzystanowych był początkiem końca klasycznego american dream. P: Ależ w ten sposób, budując nowe trasy i obwodnice, eliminujemy bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia pieszych, oddając im centra małych miast. A: Po pierwsze, nie ma przekonujących i bezdyskusyjnych dowodów na to, że budowa bezkolizyjnych tras, obwodnic, tuneli, estakad, etc. zmniejsza liczbę wypadków drogowych. W istocie rzeczy, w Polsce w ostatnim dwudziestoleciu liczba wypadków wzrosła, choć ze zmiennym szczęściem cały czas budujemy drogi. Nikt nie potrafi zmierzyć się z tym prostym faktem. P: Bo znacznie wzrosła liczba samochodów i natężenie ruchu drogowego... A: ... to bardzo wygodny dla naszej władzy zbieg okoliczności, nie sądzi pan? P: No... tak. A: Po drugie, istnieje bardzo proste i tanie rozwiązanie tego sztucznie napompowanego problemu - są nim kładki dla pieszych. Nie tylko pozwalają rozdzielić w pionie pieszych i samochody, ale też umożliwiają wzajemne przenikanie się ich sfer oddziaływania. Dalej, mówi się, że "TIRy rozjeżdżają małe miasta i niszczą drogi miejskie". Ja pytam się więc, dlaczego ten argument podnoszą osoby odpowiedzialne za ich stan? Dlaczego ich nie naprawiają? Z reguły spotykam się z barierą milczenia. Zwróci Pan uwagę, że w ogóle nie poruszam kwestii ekologii... P: Nie zaprzeczy pan jednak, że mieszkańcy wielu miejscowości sami domagają się budowy obwodnic... A: A czego domagają się mieszkańcy pustkowi, przez które często biegną autostrady? No właśnie, zbyt wielu ich nie ma, tak jest łatwiej. Kilka lat temu miałem przyjemność odbyć poufną rozmowę z ówczesnym szefem GDDKiA. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że on zgadzał się z każdym moim argumentem. Jak mi powiedział, większość drogowców doskonale rozumie to, że autostrady rozdzierają na strzępy tkankę społeczną Polski. Niestety, jak dodał, istnieje bardzo silna presja ośrodków zagranicznych na stworzenie sieci, którą w razie "nieprzewidzianych okoliczności" mogłby wykorzystać okupant. To jest trzecie dno tej całej afery. Minister Cezary Grabarczyk chwali się kolejnymi setkami kilometrów dróg ekspresowych i autostrad, ale moim zdaniem kompletnie nie ma czym. Każdy kolejny kilometr autostrady A1 czy A2 jest, proszę zapamiętać, równoważny każdemu kolejnemu kilometrowi Muru Berlińskiego. To bariera i zadra, którą przyszłe pokolenia będą oswajać przez dziesiątki lat. P: Dziękuję za rozmowę. A: Dziękuję.
środa, 08 lipca 2009
Mam wrażenie, że dotychczas zbyt mało uwagi poświęcałem niemerytorycznym częściom pisemek z Historiami, Które Napisało Samo Życie. Wprawdzie cytowałem od czasu do czasu jakieś tam listy od czytelniczek o kwiatkach, które pozwalają radzić sobie z samotnością, ale nigdy nie wgłębiałem się w teksty z poradami, przepisami kulinarnymi, cytatami od czapy i dowcipami. Czas nadrobić zaległości i zobaczyć, co też można znaleźć na trzeciej stronie "Sukcesów i Porażek". Na pierwszy ogień idzie rubryka z sukcesami i porażkami. Nie, nie żartuję. W "Sukcesach i Porażkach" można znaleźć przykłady sukcesów i porażek. Sukcesy to na przykład:
Z kolei porażki to:
Zaprawdę powiadam Wam, na ciężkim kacu wymyśliłbym coś sensowniejszego. Teraz z rozpędu mógłbym dorzucić np. zbyt głośne chrapanie w nocy i dłubanie w nosie w trakcie służbowego spotkania. Porażki? Porażki! Oczywiście gospodyni domowa z Opola Lubelskiego nie ma szans doświadczyć żadnej z tych klęsk, ale samo ich uniknięcie też jest powodem do dumy. Ja na ten przykład, choć nie jestem gospodynią domową z Opola Lubelskiego, szczycę się tym, że jeszcze nigdy nie miałem problemu z oblodzeniem śmigieł. Pod tą rewelacyjną rybryką ciekawski czytelnik znajdzie przepis na gazpacho ("smacznie i zdrowo") i głupi dowcip o mężu i żonie. Na samym dole - moda damska.
I zapewne na pocieszenie dla gospodyń domowych, którym nawet tunika nie pomoże, cytat z Immanuela Kanta ("filozof niemiecki", jak przedstawia go redaktor prowadzący).
Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia niebo ofiarowało człowiekowi trzy rzeczy: nadzieję, sen, śmiech i "Sukcesy i Porażki"... Grrrr... Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia niebo ofiarowało człowiekowi cztery rzeczy... Wchodzimy jeszcze raz. Nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował Czytelnika pewną czytelniczką. Huhuhu.
I jak na zawołanie, parę stron wcześniej mamy list innej czytelniczki, która męża już znalazła.
Tym frapującym pytaniem kończymy dzisiejszy odcinek "SiP Watch".
niedziela, 28 czerwca 2009
Geeez. Zawsze, gdy myślę sobie, że redaktorzy pisemek z Historiami, Które Napisało Samo Życie niczym mnie już nie zaskoczą, pojawia się tam kwiatek, który moje wcześniejsze przekonania stawia pod ścianą i zamienia w krwawy gulasz. Dziś lipcowe "Uczucia i Tęsknoty". Nawiasem mówiąc, ta notka mogłaby nigdy nie powstać, gdybym zamiast "Uczuć i Tęsknot" kupił najnowsze "Z Życia Wzięte", gdzie z kolei jest historia byłego analityka z banku, który został żigolakiem. Mnie to nie grozi, choć wykształcenie mam odpowiednie, bo do tej roboty nadaję się mniej więcej tak, jak Seth Rogen do występów w filmach porno... eee... No, dobra. Dziś swoją opowieść snuje Bożena, dwudziestotrzyletnia kasjerka w teatrze i matka siedmioletniej Paulinki, która jest szczęściem i sensem życia swojej mamy. Niestety, sama Bożena nie jest już szczęściem i sensem życia swoich rodziców. Można się tego domyślić np. wykonując proste odejmowanie (23 - 7 = 16) lub czytając całą historyjkę... już wiecie, czemu te gazetki czytują specyficzni ludzie, hm? Bożena wychowała się w dobrym domu, jej rodzice - lekarze zapewnili jej możliwie najlepszy start w dorosłe życie, ona jednak już od najmłodszych lat okazywała daleko idącą niewdzięczność. Raz jeden Bożenka zapragnęła być Siostrą Bożenką:
Druga z tych wypowiedzi padła nieco później, gdy Bożenka odkryła w sobie pasję i talent muzyczny.
Grała, grała i grała, a lata mijały i trzeba było spełnić wygórowane oczekiwania rodziców. Poszła więc Bożenka do dobrego liceum i powoli zapominała o muzyce. Ta radosna, acz w nowych okolicznościach raczej bolesna przeszłość powoli odchodziła w niebyt. Lekcja muzyki została przerwana, co stało się świetną metaforą jej późniejszych losów, wypełnionych przerywaniem różnych lekcji... Któregoś pięknego dnia okazało się jednak, że Bożenka nie zdołała od przeszłości uciec.
Któż mógłby przypuszczać, że to będzie początek jej końca? Któż mógłby przypuszczać, że jeden występ ostatecznie wytrąci ją z obranego z pełną świadomością kursu i skieruje jej życie na całkiem inne tory? Kto wiedział podówczas, że godzina grania, w opinii samej Bożenki - niezbyt wysokiej jakości, wstrząśnie samymi podstawami jej egzystencji i wyrwie ją z korzeniami z dusznego środowiska klasy wyższej średniej? Powiadają, że to właśnie ludzie z klasy wyższej średniej w największym stopniu są zainteresowani dawaniem otoczeniu sygnałów o swojej pozycji, że to ich własnie najbardziej obchodzi dziedziczenie statusu. Cóż, wydawać by sie mogło, że nie ma miejsca na miłość w ciasnej przestrzeni (kopyrajt baj MRW) obsesji klasy wyższej średniej.
Normalnie chłopcy nucą, że lubią farbowane pejsy rzęsy. Ten jednak jegomość zafascynował się wirtuozerią młodej pianistki, znaczy się, artysta! Uduchowiony! I też syn lekarzy! Czy Bożenka mogła trafić lepiej? Przy odrobinie szczęścia w jednym pokoju i na skromnej uroczystości mogliby zgromadzić lekarzy sześciu różnych specjalizacji. Niestety, burza hormonów nie dała się kontrolować...
Teraz już wiem, o co chodziło pajacowi w "D jak Dekiel", gdy martwił się, że jego brat bliźniak zostanie rozpoznany w kiosku, gdy pójdzie kupić tam środek antykoncepcyjny. Czym jednak jest środek antykoncepcyjny wobec testu ciążowego? Bogiem a prawdą, ciężko nastolatkom utrzymywać, że "to dla mamy" czy coś w ten deseń.
A wiózł ją do jednej z fabryk śmierci, w których dokonuje się największy Holocaust w historii ludzkości. Czy ja wspominałem wcześniej o przerywaniu?
I wtedy fasolka pomachała do swojej nastoletniej mamusi, a mamusia odmachała jej prosto w ekran USG. Tak właśnie narodziła się cudowna więź między matką, a dzieckiem, które "obiecuje, że w przyszłości zamieni się w kogoś bardzo fajnego". Fajnego?! Trzeba przyznać, że tylko nastolatka mogłaby uważać dziecko za coś bardzo fajnego. Dziecko nie jest do zabawy (powinienem dostać jakąś nagrodę za łatwość wymyślania takich truizmów). Enyłej, to wyjątkowo udany przykład propagandy wtłoczonej w czasopismo dla fetyszystów takich, jak ja gospodyń domowych z Opola Lubelskiego. Patos, jak w filmach Rolanda Emmericha (słowo daję, nie mogę się doczekać "2012"), napięcie jak w Nowych i Starych Przygodach Jacka Bauera... Gdybym jednak miał wymienić jedną rzecz, która jest - jak to raczył kiedyś powiedzieć Jarosław Kaczyński - symptomatyczna, to jest nią ten specyficzny język, za który wszyscy kochamy ruch pro-life. Dzieci nienarodzone (tak trzeba mówić, bo te wszystkie embriony, zarodki i zygoty to lewackie mydlenie oczu i tworzenie fałszywych usprawiedliwień) są malutkie, bezbronne i absolutnie niewinne. Trzeba te maciupkie okruszyny otoczyć miłością i pozwolić im wzrastać w szczęściu i cieple. A jak napiszemy tekścik o aborcji, to koniecznie trzeba go zilustrować zdjęciami małych kotków i płodów po aborcji, bo to przecież istotne argumenty. Last but not least, ci, co krzydzą te malutkie dzieciątka, będą smażyć się za życia i w piekle po wieki wieków. Kiedy wrócimy do łzawej historii nastolatki, przekonamy się, że jej odważny gest nie spotkał się z akceptacją bliskich. Cóż, takie rzeczy się zdarzają.
W sumie, trzeba jednak przyznać, że Historie, Które Napisało Samo Życie nie mają jednoznacznego odchyłu ideologicznego. Raz prześladowany transwestyta, raz zła aborcja. Raz wredny gej, raz rozwód ratujący życie. Phi. Dziś siedzi Bożenka w Poznaniu, wspomina dawne dni // Napisała do rodziców bardzo długi list // Świąteczną wysłała kartkę do samego prezydenta // Nikt o niej już nie mówi, nikt o niej nie pamięta. A w następnym odcinku "Mega Shark vs. Giant Octopus".
piątek, 26 czerwca 2009
Jeżeli kiedykolwiek żałowałem, że blog powinien być tylko dla dorosłych, to dziś jestem najbliżej tej myśli. Nie, żebym uważał porażającą opowieść notorycznego erotomana z "Marzeń i Smażeń" za coś, czego nie powinny oglądać nastolatki. Nie nie, ja wiem wystarczająco dużo o młodszym pokoleniu, żeby nie mieć złudzeń co do jego niewinności. Tli się we mnie po prostu myśl, że może formalności spełnić trzeba i coś tam coś tam. Enyłej, wyznania erotomana rozpoczynają się od dramatycznego apelu skierowanego do wszystkich nas i każdego z osobna (uwielbiam takie pretensjonalne zbitki, które udają, że coś znaczą).
Innymi słowy, dziś będą rzeczy poważne, przerażające i za serce chwytające. Wstrząsająca historia intymna w dziale "POWIEM TO TYLKO TOBIE" w wydaniu specjalnym miesięcznika o stutysięcznym nakładzie. Witamy w wesołym świecie Historii, Które Napisało Samo Życie. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Zacznijmy jednak od początku i rozpocznijmy akapit konstrukcją, za którą pani w liceum dotkliwie by nas skarciła. A, zaraz, my już to zrobiliśmy (pokocham podróże w czasie)! Erotomania naszego bohatera (w przeciwieństwie do tej) nie narodziła się wskutek nagłego impulsu, natchnienia, iluminacji, oświecenia. Nasz biedak stał się erotomanem mniej więcej wtedy, gdy jego ciało zaczęło odkrywać, że jest tylko wygodnym i wielofunkcyjnym wehikułem służącym do transportu genów. Innymi słowy, gdy w głowie zaszumiało, a broda pokryła się pierwszą bladą szczeciną, narrator otworzył puszkę z Pandorą.
A dlaczego ci państwo są nadzy? Z czasów dzieciństwa utkwił mi w pamięci taki oto film quasi-familijny: dwie dziewczynki (czyżby bliźniaczki Olsen?) wracają do domu i odkrywają porozrzucane w różnych miejscach ubrania, które jednak tworzą wyraźny ślad. Jak łatwo się domyślić, na końcu i za bramką numer trzy znajdowali się rodzice tych panienek, którzy akurat... ekhem. Jednakowoż, przed uchyleniem drzwi sypialni jedna z rezolutnych dziewczynek zauważa, że to wszystko wygląda na ślady walki. Czy ci państwo ze sobą walczą? Czy ja też będę musiał walczyć? Czy bocian przynosi dzieci wtedy, gdy przyszli rodzice są zajęci walką? Czyżby więc postęp powstawał tylko w ogniu walki?
Podczas gdy prawdą jest coś innego. Wszyscy sobie od czasu do czasu żartujemy o ślepocie, włosach wyrastających między palcami i płynie mózgowo-rdzeniowym wyciekającym sobie tylko znanymi kanałami... khem khem. Niektórzy z nas wiedzą też, co się dzieje z małymi kotkami.
Wiadomo, doba ma z grubsza 24 godziny, a przeciętny czytelnik "Twojego Weekendu" nie doświadcza żadnych istotnych zmian tego parametru, nie mniej jednak, jak się wydaje, anonimową autorkę tego duszoszczypatielnego nieco poniosła wyobraźnia. Dlaczego sny erotyczne miałyby być bardziej męczące niż, powiedzmy, sny o Kaczorze Donaldzie. Oczywiście a priori wykluczam istnienie snów erotycznych z udziałem Kaczora Donalda, chociaż mam wciąż w pamięci quasi-erotyczny sen mojego kolegi, w którym zabawę z dziewczyną przerwało mu przybycie mojej skromnej osoby (a trzeba Wam wiedzieć, że podówczas byłem bardziej... docieplony, dzięki czemu bliżej mi było do Kaczora Donalda, niż do Psa Pluto).
Now we're talkin'. Jak dowodziłem w jednym z poprzednich wpisów, the Internet is for porn.
Krótko mówiąc, młodość najwyraźniej musi się wyszumieć. Główny bohater posłuchał jednak porady psychologa - partacza i znalazł sobie dziewuchę, dziką i nieokiełznaną, dzięki której przegapił powolny upadek ongiś sławnego serwisu xlaski.pl i triumfalny pochód technologii flash przez wypełnioną jędrnymi pagórkami krainę pornografii.
A teraz - copypasta time! Akurat pornosy i lafiryndy w "Nadziejach i Marzeniach" to tylko ozdobniki (coś jak w tezie, że "Sukcesy i Porażki" są tylko o miłości) i wcale tego nie ma tam aż tak dużo - w "Sekretach Serca" lecą w erotykę dużo ostrzej. Dużo ciekawsza jest krańcowo wyprana ze złudzeń, zajebiście naturalistyczna wizja egzystencji erotomana i ładnie uchwycone mechanizmy zostania śliniącym się świrem. Co mi w tym tekście pasi najbardziej, to brak jakiegokolwiek kajania się, tłumaczenia swoich wyborów za pomocą jakiś teoryjek i wymysłów, tylko pisanie byłem zbokiem, bo tak było po prostu wygodniej a jak komuś to nie pasuje, to wypad do Giertycha. I już choćby za to lubię ten numer, bo serio nie trafiłem nigdzie w polskich czasopismach podobnego podejścia - że w dupie mamy matki, żony i kochanki, wolimy stać z boku i rypać filmiki z Redtube'a, bo jesteśmy na tyle dobrze ustawieni, ze możemy mieć całą policję i Aster w dupie (jak się okazało - do czasu). Plus, opowieść naprawdę potrafi wkręcić stylem i się ją po prostu dobrze czyta - choć jak widać nie każdemu. Nie chcę na chama wpierać tezy o sporej oryginalności tej prozy, bo żaden ze mnie Jerzy Pilch, ale warto "Nadziejom i Marzeniom" tych parę chwil poświęcić. I na zakończenie klasyk. Nie muszę chyba pisać, jakie mam skojarzenia w kontekście polskim?
niedziela, 17 maja 2009
Ci z czytelników, którzy znają fenomenalny (after all we should remember that a murderer is only an extroverted suicide) skecz Monty Pythona pt. "Pirahna Brothers", pamiętają, że główny bohater był dżentelmenem i co więcej, wiedział, jak należy traktować mężczyznę przebranego za kobietę (przybił mi głowę do podłogi, ale złego słowa o nim nie powiem!). Niestety, nie wszyscy ludzie są tak tolerancyjni, jak Dinsdale. Tak, to będzie opowieść o przebieraniu się w damskie ciuszki prosto z cieplutkiego wydania specjalnego "Z Życia Wzięte". Nawiasem mówiąc, jestem ciut zdziwiony, że tak konserwatywne czasopismo decyduje się przybliżyć czytelnikom mroczny świat fetyszystów. Poznajmy Andrzeja, trzydziestojednoletniego analityka danych pracującego w dużej firmie, lekko zahukanego i pozostającego przez pewien czas pod ostrzałem współpracowników. Piekło to inni ludzie, dawno temu stwierdził Sartre, co więc naszemu bohaterowi zrobiono? Jakie tortury zastosowano na niczego nie spodziewającym się analityku danych? Trzeba przyznać, że zaiste nieludzkie. Kiedy przyszedłem tutaj pierwszego dnia, wokół mojego biurka od razu zaroiło się od babek. Zagadywały, przedstawiały się, chichotały i niby niechcący, siadając, podciągały w górę spódnice kostiumów, pokazując uda. Krążyły wokół mnie, niczym przysłowiowe sępy (...) Kiedy wreszcie zorientowały się, że nie jestem zainteresowany ich wdziękami, do akcji wkroczył jeden z kochających inaczej kolegów, a kiedy i jemu się nie powiodło, zacząłem być traktowany jak trędowaty. Jak powszechnie wiadomo, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Gdzie z kolei baba nie może, tam geja pośle. A jeśli gej nie może? Cóż, chyba tylko egzorcysta mógłby pomóc... I nie wiadomo, jakie środki nacisku zostałyby w końcu użyte, by złamać ducha Andrzejowego, gdyby te tortury trwały nadal. We firmie pojawiła się jednak piękna brunetka o smutnych oczach, która natychmiast zwróciła uwagę wszystkich innych. Wokół jej biurka zaroiło się od facetów. Zagadywali, przedstawiali się, chichotali i niby niechcący, siadając, podciągali w górę spodnie garniturów, pokazując łydki. Krążyli wokół niej niczym przysłowiowe sę... przepraszam, zagalopowałem się. W każdym bądź razie pozostała równie nieczuła na awanse biurowej kliki romansowej, co nasz Andrzej. Nic dziwnego, że poczuł jakieś powinowactwo do niej (tak jak ja czuję, że mam dużo wspólnego z Januszem Palikotem). Ale ta nowa, Anna, fascynuje mnie i przyciąga z wielu względów. Czuję, ze podobnie jak ja, ona ma jakąś tajemnicę. Widzę to w jej smutnych oczach, wyczuwam, że ten dystans, który usiłuje zachować, jest tylko obroną przed atakiem. 99% zasuwających w korporacyjnych kieratach marzy o nadejściu weekendu, Andrzej też. Nie myślcie sobie jednak, że chciałby sobie poleżeć na kanapie i poczytać Coehlo. To sobotnie i niedzielne wieczory pozwalały mi się oderwać od tej szarej, beznadziejnej codzienności, od ludzkiej podłości, zawiści i całego zła. Tylko wtedy mogłem się oddawać mojemu sekretnemu drugiemu życiu, czułem się szczęśliwy. W klubie Landryna, gdzie od pięciu lat śpiewałem, byłem naprawdę sobą. Tak jak dziś, kiedy siedząc w mojej ciasnej garderobie na zapleczu, z zadowoleniem spoglądam w wielkie, rzęsiście oświetlone lustro. A w nim nie ma już łysiejącego, smutnego urzędnika z podkrążonymi oczyma, ale piękna, cudownie uśmiechnięta ruda Lola. Tak, wiem, to wciąż szokuje, ale dwa razy w tygodniu przebieram się za kobietę. Tylko wtedy, gdy moja twarz ma na sobie makijaż, moje nogi opinają pończochy samonośne, a na głowie mam zmysłową rudą perukę, tylko wtedy czuję, że jestem naprawdę sobą. Zacytowałem aż tak długi fragment, żebyście, Czytelnicy moi, poczuli to, co ja poczułem, gdy pierwszy raz to przeczytałem. Yyyyyyy? Tak, to jedna z tych chwil, gdy człowiek nie jest w stanie wydusić z siebie nic innego. Ach, zobaczyć 2girls1cup i umrzeć... No, ale zawsze zostanie nam Encyclopedia Dramatica. Ten wstrząsający opis przemiany i oczyszczenia, jakiego doznaje Andrzej, jest godny centralnych stron najlepszych powieści i wielu scen psychologizujących horrorów. Bajdełej, wyobrażacie sobie wilkołaka mówiącego spokojnym tonem, że tylko wtedy, gdy jego twarz ma ogromne kły, jego nogi opina futro samonośne, a na głowie ma zmysłowe spiczaste uszy, tylko wtedy czuje, że jest naprawdę sobą? I akurat którejś nocy w klubie Landryna (co za sztampa) Andrzej-Lola (może raczej LOL-Andrzej) dostrzega swoją tajemniczą znajomą o smutnych oczach, jak trzyma się za rękę z przyjaciółką. No tak, nic dziwnego, że ci faceci odsłaniający przed nią łydki nie zrobili wrażenia. Biurowa Brygado Romansowa, trzeba było wysłać kobiety w minispódniczkach... Enyłej, powinowactwo między LOL-Andrzejem a Anną o smutnych oczach weszło właśnie na całkiem nowy poziom (coś jak Burj Dubai vs. PKiN). Muszę zdradzić jej swój sekret, inaczej mi nie uwierzy. Doganiam ją, zanim zdążyła wejść do siebie i chwytam za ramię. Rozpaczliwie chcę, żeby mi uwierzyła. - To ja jestem Lolą, stąd ta wczorajsza dedykacja dla blond Anek, pamiętasz? - wyrzucam z siebie jednym tchem. Przez moment w jej oczach widzę błysk nadziei, ciekawości i zainteresowania, ale szybko gaśnie. Cóż, ognik zainteresowania trzeba umieć rozniecić. Tymczasem kilka godzin później: Zaintrygowałeś mnie dzisiaj tą historią z Lolą. Jestem jej wielką fanką, chodzę do Landryny od trzech lat i jeszcze mi się nie zdarzyło opuścić występu Loli. Przypadki chodzą po ludziach, a wykolejony duszom najłatwiej się spotkać w klubach o pretensjonalnych nazwach. Zaiste, to może być początek pięknej przyjaźni. Uśmiechnięci, współobjęci, spróbujemy szukać zgody, choć jesteśmy niepodobni, jak dwie krople morskiej wody. Huh. W ten oto sposób Andrzej znalazł wreszcie przyjaciółkę, z którą wprawdzie nie będzie ten tego - wszak nie z każdej mąki jest chleb, musicie pamiętać - ale przynajmniej będzie szczęśliwy. Ktoś go rozumie. Razem będą robić psikusy nietolerancyjnym kolegom i koleżankom z pracy, razem będą rozmawiać o ubieraniu się u Prady i szminkowych dylematach. Zwykły analityk danych i zwyczajna babka z haeru mogliby nie znaleźć tak łatwo wspólnego języka, nieprawdaż? Zaprzyjaźnić się z lesbijką, tak, to piękne marzenie. W szkole średniej wszyscy marzyli o tym, żeby spotkać dziewczynę znającą się na komputerach (w Action Magu były taaaakie dysputy), co oczywiście było nonsensownym rojeniem, ale niektórym ten zwichrowany romantyzm zostaje na dłużej. Przyjaźń z lesbijką? Hm, to całkiem sensownie brzmi na pierwszy rzut oka. Z jednej strony odwieczny dylemat dotyczący możliwości przyjaźni damsko-męskiej zostaje zabity z zalążku, bo znika jakiekolwiek ryzyko przekształcenia jej w coś więcej. Z drugiej zaś wciąż pozostaje lekka nadzieja, że może, że da się ją kiedyś przekonać... Mężczyźni w ogóle mają specyficzny stosunek do homoseksualnych zachowań u kobiet, ale to temat na dłuższy risercz i inną notkę. Nasz kabarecik wciąż leci, bo nic nie sprawia nam z Anną większej radości, niż granie na nosie naszym nietolerancyjnym kolegom. Huhuhu. |
Archiwum
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Blogecon
Blogroll
Którędyż do Kanady?
Popkultura w czasach Miłości
Posłuchaj, to do ciebie
Scepy
Zi enemis of rizon
Tagi
|