sobota, 26 lutego 2011
Wszystkich czytelników witam w drugiej odsłonie czytelnicznych polecanek, w której prezentuję, wybór (oparty o subiektywne i całkowicie arbitralne kryteria) pochodzących z różnych dziedzin wiedzy i niewiedzy tekstów, którymi w ostatnich tygodniach zadręczałem swoje przekrwione oczy. Podróż zaczynamy od subiektywnego przeglądu wiadomości i tekstów z okolic nauki i pseudonauk.
Następna kategoria to okolice ekonomii.
Na koniec kategoria "Dziwne, ciekawe, nigdzie indziej niesklasyfikowane".
wtorek, 15 lutego 2011
W poprzedniej części było dużo poważnych rzeczy, sporo cyferek i drobne ślady refleksji nad kondycją dziennikarstwa. Tu nie odczuwam żadnych zobowiązań względem bogiń, którym wcześniej starałem się oddawać cześć (Racjonalności, Wątpliwości i Naukowości). Tutaj zanurkujemy w Otchłań bez asekuracji. Na początek, z Gazety Współczesnej dowiadujemy się, że
... a może nawet z pantałyku. Potem jest już niestety tylko gorzej. Onetowy nius sprzed prawie dwóch tygodni doczekał się błyskotliwego komentarza ze strony "cynicznego tropiciela faszystów i bolszewików", któremu bliski przelot ćwierćkilometrowej asteroidy kojarzy się - a jakże! - z globalnym ociepleniem, podatkami i ręką pseudoekologa w jego przepastnej kieszeni (pogrubiłem co ciekawsze passusy).
Przepraszam za duży cytat, ale skondensowano tam tyle bredni, że dałoby się parę osób nimi obdzielić. Mógłbym te bzdury rozłożyć na dwóch - trzech stronach A4, ale doszedłem do wniosku, że się to nie kalkuluje. Koszt krańcowy takiej zabawy z całą pewnością przekracza zysk w postaci utłuczenia buca. W dodatku, brednie zmiksowano z typowo nieudolną ironią. A przecieżtakich rozkochanych w swojej doktrynie, ociekających samozajebistością, niepoprawnością i niezależnością, są przecież w Sieci tysiące. Co korwiniście kojarzy się z globciem, pacjentowi polskiego The Huffington Post przypomina o feralnym locie Tupolewa. Asteroida ma być "na kursie i na ścieżce". Zaglądamy w komentarze i od razu czujemy się jak w domu - oto Unukalhai, kreacjonista, konserwatysta i doświadczony komcionauta (przeszło piętnaście tysięcy komentarzy na Psych24, to robi wrażenie), cieszy się na myśl o kolizji. Bo skoro niczego nie będzie, to nie będzie też odrażających sodomitów:
Od miłości bliźniego przechodzimy do miłości gwiazd. Tematem przelotu Apophisa zajmuje się widniejący w blogrolce pani Marysi blog z "analizami astrologicznymi". Jeżeli jednak ktoś poszukuje konkretnej odpowiedzi na jakiekolwiek sensowne pytanie dotyczące asteroidy, tam jej nie znajdzie, pozna za to sto sposobów na oryginalne i ciekawe stwierdzenie typu "na Świętego Hieronima byndzie dysc albo go ni ma". Nie, serio, nie mam zielonego pojęcia, jakie właściwie jest stanowisko autora (autorki?) podlinkowanego wpisu. Wygląda na to, że Apophis może w Ziemię uderzyć, ale może też nie uderzyć. Wszystkich jednak przebił serwis Sfora.pl (to jakiś serwis informacyjny dla gimnazjalistów, ktoś wie?):
ROTFL (zresztą, ten sam materiał prezentuje wortal niewiarygodne peel). A w serwisie "Prawda.ru", na który Sfora się powołuje, wzięli po prostu nius z Helium, znanego ośrodka profesjonalnego ssania z palca (ach, te przerażające artykuły o metanowym tsunami)[1]. Podsumowania nie będzie, bo autor najpierw pękł ze śmiechu, a potem musiał jeszcze tłumaczyć sąsiadom, że ściany wcale się nie trzęsą. [1] Hej, to ten sam autor!
poniedziałek, 14 lutego 2011
Czasem myślę sobie, że lubimy być straszeni. Jak nie przepowiednie Majów, to niepokojąco brzmiące wersety z dzieł Nostradamusa. Jak nie mordercze afrykańskie pszczoły, to gronkowiec i superbakterie w szpitalach. Jak nie zabójcze szczepionki, to wszechobecny tlenek dwuwodoru. Albo dopalacze i zbiegłe z pół rośliny - mutanty. Kiedy więc zobaczyłem, że portal informuje setki tysięcy swoich czytelników o zagrożeniu ze strony "ogromnej asteroidy", wiedziałem, że najnowszy epizod siania paniki trafił wreszcie do Polski, z kilkudniowym opóźnieniem zresztą. Podróż zaczynamy od portalowego omówienia tekstu z dziennika Polska The Times. Kilka kliknięć i mamy oryginalny artykuł, którym niejaki pan Kazimierz Sikorski postanowił podnieść sumę inteligencji we Wszechświecie. A podstawą jego taktyki jest strach... zaskoczenie i strach... strach i zaskoczenie... Jego taktyka opiera się na dwóch podstawach: strachu i zaskoczeniu... oraz na bezlitosnej skuteczności. Enyłej.
Dobry wstęp to taki, który wstrząśnie czytelnikiem. Tym razem postawiono na mocny epitet i przerażająco wielką liczbę, podaną bez żadnego kontekstu. A przeciez czytelnicy dziennika Polska the Times nie dostaliby apopleksji, gdyby byli świadomi, że Ziemia przemierza przestrzeń kosmiczną z podobną prędkością.
Powołujemy się na autorytet anonimowych naukowców.
Przekaz o realności zagrożenia (odtąd ZJR - Zagrożenie Jest Realne) po raz pierwszy.
Asteroida może w nas uderzyć, ale będziemy to wiedzieć dopiero w 2029 r. Czeka nas osiemnaście lat niepewności, czy Państwo sobie to wyobrażają?
Po raz kolejny powołujemy się na autorytet anonimowych naukowców plus magiczne "coraz bardziej", którego znaczenie w tym kontekście pozostaje zagadką (autor, jak sądzę, mógł mieć tutaj pare rzeczy na myśli, mógł to też wyssać z palca w celu podkoloryzowania artykułu). Czytajcie z moich ust: ZJR!
Powołujemy się na konkretnego, wymienionego z imienia i z nazwiska amerykańskiego naukowca, w dodatku z NASA. Jeżeli chcemy potwierdzenia, że ZJR, po co szukać dalej?
Naukowiec zmienia zdanie (w domyśle - jego oszacowanie ryzyka zagłady jest większe niż wcześniej). Wszyscy czytamy: ZAGROŻENIE JEST REALNE!
Amerykanie i Rosjanie (dla oszczędności miejsca nie zacytowałem fragmentu dotyczącego rosyjskich inicjatyw) planują przedsięwzięcia mające ocalić nas przed niechybną śmiercią. Czy trzeba dalszych dowodów, że ZAGROŻENIE JEST REALNE? Nawet rządy najpotężniejszych państw świata już widzą problem. Dlaczego jesteśmy o tym informowani, podczas gdy na temat Nibiru się milczy i zakrywa niebo chemtrailsami, tylko mason trzydziestego trzeciego poziomu może wiedzieć.
Na koniec trzeba złagodzić panikarską wymowę artykułu i wrzucić coś optymistycznego. Bruce'owi Willisowi się przecież udało, nieprawdaż? Widać więc, że artykuł pana Sikorskiego to pomieszanie z poplątaniem, kiepskie omówienie kwestii, która potencjalnie jest ważna i o której można pisać z sensem, bez sensacji i panikarstwa. Nie sądzę przy tym, żeby różniło się to znacząco od typowego poziomu dziennikarstwa naukowego w tym kraju, zwłaszcza jeśli za dziennikarstwo naukowe uznamy portalozę, której czasem dla niepoznaki daje się etykietki typu "nauka", "kultura", "podróże", "technologie". Krótko mówiąc, mamy tu, w związku z Apophisem, jeden wielki bajzel. Jak znaleźliśmy się w punkcie, w którym obecnie jesteśmy?
Pora na reality check i małe porównanie doniesień z polskich mediów z tym, z czego nasi dziennikarze prawdopodobnie korzystali.
Znalezienie wszystkich informacji niezbędnych do zrobienia przyzwoitego reality check zajęło mi kilkanaście minut, na pewno nie więcej. Może nie powinienem wymagać tego od redaktorów portalu, ale tłumaczenie "extremely low" jako "duży" to już chyba poważne przewinienie, n'est-ce pas? Jak zwykle, all errors are my responsibility. W następnym odcinku dowiemy się, jak na wieść o możliwej zagładzie reagują polscy internauci.
niedziela, 13 lutego 2011
Skącząc po prawomyślnych blogach, trafiłem ostatnio na taki oto wpis. Autor konkluduje:
Strzał w dziesiątkę. Warto przy tym zapomnieć, że cytowana wypowiedź dotyczy zwolenników teorii spiskowej, która jest efektywnie martwa (ma wprawdzie licznych zwolenników, także w Polsce, ale sam ruch bojowników o Prawdę jest w rozsypce), i skupić się na cechach wyróżniających tę, jakże często spotykaną, postawę wobec faktów. Już nie ma czegoś takiego, jak "sceptycyzm co do oficjalnej wersji wydarzeń w WTC", jest tylko konsekwentne zaprzeczanie rzeczywistości (cokolwiek miałoby to słowo właściwie znaczyć). Denializm.
środa, 09 lutego 2011
Jest sobie serwis "Nauka w Polsce", podczepiony pod Polską Agencję Prasową i finansowany przez MNiSW. W dziale "O nas" widzimy piękne słowa:
Niestety, na tym poletku wyrosły sobie kwiaty zła, które obejrzałem, powąchałem, wsadziłem do zielnika i dalej nie wiem, jak to się ma to informowania o osiągnięciach nauki polskiej. Ale może po kolei.
To jest, szczerze powiedziawszy, w ramach homeopatii całkowite novum. Pierwszy dogmat homeopatii głosi, że podobne należy leczyć podobnym. Innymi słowy, osobie chorej należy podawać środek, który u osoby zdrowej wywołałby objawy identyczne z obserwowanymi u osoby chorej, którą chcemy wyleczyć. Przykładowo, bezsenność należy leczyć substancją, której podanie wywoła u osoby zdrowej brak snu. Wymagania spełnia oczywiście… kofeina. Fakt, że rewizję doktryny forsuje sama pani prezes PTH, dodaje temu tylko więcej smaczku.
Och, pani prezes chyba nie zrozumiała idei tej akcji. To nie jest przyczynek do debaty naukowej, nawet w takim znaczeniu, w jakim rozumieją to homeopaci. To jest happening, to jest akcja skierowana do szerokiej publiczności – można więc chyba uznać, że to populistyczne zagranie (tylko, co z tego?). Minął tydzień od momentu opublikowania tego bezdennie głupiego niusa, w międzyczasie inkryminowana akcja odbyła się i można pokusić się o pierwsze podsumowania. W przeciwieństwie do prominentnych działaczy Polskiego Towarzystwa Homeopatii, byłem na warszawskiej akcji 1023. Na akcji zjawiło się kilkanaście osób, w porywach może ćwierć setki. Sześcioro czy siedmioro uczestników, kilku gapiów (w tym niżej podpisany) i przedstawiciele mediów, stanowiący zdecydowaną większość zgromadzonych. I wiecie, co? Mesydż poszedł w świat (o efektywności kosztowej przedsięwzięcia się nie wypowiadam). Najgorsze jest to, że dwieście lat po tym, jak Samuel Hahnemann wyssał swoje idee z palca, wciąż musimy zmagać się z tymi bredniami. 150 lat badań i wciąż 0 (słownie: zero) dowodów. Pytania zadano, uzyskano odpowiedzi, sprawa zamknięta. Tylko dlaczego jeszcze homeopaci domagają się kolejnych badań? Tymczasem, z odsieczą przychodzi ksiądz doktor i jego genialna analogia:
Analogia to broń obosieczna. Z jednej strony, łatwo za jej pomocą zwieść niewprawnego czytelnika, który może na pierwszy rzut oka nie zdawać sobie sprawy z istnienia fundamentalnych różnic pomiędzy porównywanymi pojęciami. Z drugiej strony, gdy już ktoś powie „sprawdzam”, często nie ma czego zbierać. Różnica pomiędzy książką i płytą CD, a homełkiem, jest bardzo prosta. Otóż, my doskonale wiemy, na czym polega zapis informacji w książce i w płycie CD, potrafimy proces replikować bez żadnego trudu. Ba, robimy to wręcz w ilościach przemysłowych. Wiemy też, jak taki zapis ulega uszkodzeniu i wiemy, dlaczego spalenie książki czyni ją bezużytecznym źródłem informacji (Tylko, dlaczego ktoś miałby chcieć palić książkę? Paląc książki, palimy samych siebie). Przejdźmy teraz do homeopatii. Skąd wiadomo, że zapis, o którym wspomina ksiądz profesor, w ogóle tam jest? Jak powstaje? Jak z jego istnienia wynika rzeczywiste działanie na ludzki organizm? Takie pytania można mnożyć.
Nanotechnologii? A może jednak kwantowa informacja zakodowana we fraktalnej mikrostrukturze cząsteczkowej ciekłej wody? Mała rada dla doktora Borkowskiego – w czasach, gdy w laboratoriach rutynowo układa się wzorki z pojedynczych atomów, przedrostek „nano” nie oddziałuje już na wyobraźnię tak silnie, jak kiedyś. Proponuję odwoływać się do mechaniki kwantowej.
Tym samym, czyniąc testowanie skuteczności homeopatii beznadziejnym zadaniem. Skoro najwyraźniej każdy obserwowany stan świata można przypisać działaniu preparatu homeopatycznego, jak mielibyśmy określić, czy działa? Znaczy się, można sensownie oceniać prawdziwość twierdzeń typu "Stosowanie preparatu X zmniejsza ciśnienie tętnicze", ale co zrobić z tezami pokroju "Stosowanie preparatu X na ogół zmniejsza ciśnienie tętnicze, ale czasem może zwiększać". Oczywiście, można w tym drugim przypadku wyjść na prostą, określając kiedy ciśnienie wzrośnie. Można podać przykład sytuacji, gdy stosowanie leku homeopatycznego wiąże się z "pierwotnym pogorszeniem". Bez tego na kilometr brzydko pachnie formułowaniem hipotez ad hoc.
Wiele grzechów popełniła tym artykułem redakcja, ten jest chyba najpoważniejszy.
środa, 19 stycznia 2011
O związkach pomiędzy urbanistyką i polityką transportową, a środowiskiem naturalnym można rozprawiać godzinami. Jak o wszystkim zresztą, co sprawia, że pierwsze zdanie tej notki nie jest zbyt odkrywcze. Czasem jednak jeden wykres służy za tysiąc słów. Z pozdrowieniami dla Łukasza Warzechy przedstawiamy zależność pomiędzy gęstością zaludnienia w kilkudziesięciu miastach, a zużyciem energii w transporcie per capita. Zależność jest hiperboliczna. Źródło: OECD Environmental Outlook to 2030
sobota, 15 stycznia 2011
Naukowcy, pomimo estymy, jaką darzy się ich profesję, poziomu wykształcenia niezbędnego do jej wykonywania i znaczenia dla cywilizacji, są ludźmi omylnymi, popełniają błędy, a czasem dają się po prostu zrobić w konia. Nie ma w tym nic zaskakującego, naukę uprawia się przy milczącym założeniu o zdolności rzeczywistości (jakkolwiek definiowanej) do współpracy. Efekty nierozumienia przedmiotu badania bywają czasem zabawne - wystarczy chociażby przytoczyć prowadzone w latach 70-tych badania nad zginaniem sztućców i innych metalowych przedmiotów za pomocą siły woli. Uri Geller, Projekt Alfa, te sprawy. Tym się nie będziemy dziś zajmować. Dziś przeniesiemy się do lat 60-tych, o dekadę
Ale jeszcze bardziej symptomatyczne jest to, w jaki sposób Kuleszowa swoją zdolność straciła, a następnie odzyskała.
Lololo. Badania amerykańskich naukowców dowiodły, że niedyspozycja jest najbardziej typową przyczyną uciekania się do oszustw przez osoby posiadające zdolności paranormalne. Ci sami amerykańscy naukowcy ustalili to sami, mieli bowiem aż nadto odpowiednich obiektów badawczych, gdy już opinia publiczna zinternalizowała sobie wiedzę o tym, że Związek Radziecki wyprzedził Stany Zjednoczone także i w tej dziedzinie. Pamiętajmy, że Roza Kuleszowa nie była jedyną Rosjanką wykazującą tak fantastyczne zdolności. A potrafiła rozpoznawać kolory i odczytywać drukowany tekst za pomocą palców u rąk, łokcia, stóp, a nawet, hm, zadka. Jest całkiem oczywiste, w jaki sposób ci wszyscy ludzie rozwijali w sobie percepcję dermooptyczną. Otóż w znakomitej większości przypadków to po prostu podglądanie przez nos. Zawiązanie oczu szarfą lub czymś podobnym, jakkolwiek ściśle nie zostałoby to zrobione, pozostawia całkiem spore pole widzenia. Jeśli ktoś nie wierzy, niech sobie zawiąże oczy i spróbuje popatrzeć w dół, wzdłuż nosa. Likwidacja tego okna na świat przy wiązaniu wiąże się z zatkaniem nosa i pogwałceniem przepisów BHP w parapsychologii. Nawet obwiązanie całej głowy bandażem nie musi rozwiązywać sprawy, wprawny sztukmistrz i tak zdoła coś nagiąć, poprawić, przesunąć lub odgiąć pod pozorem poprawienia zasłony, podrapania się w głowę czy też podparcia. A to dopiero początek możliwości, które stoją przed wprawionym śmiałkiem. Czy wspominałem, że wielu iluzjonistów ma to standardowo w repertuarze? Kiedy po raz pierwszy przeczytałem o dermooptyce, podrapałem się w głowę (co mi nie pomogło, bo nie miałem opaski na oczach). Kiedy po raz drugi wpadł mi w ręce ten temat, głowa mi odpadła ze śmiechu, bo trafiłem na wzmianki o czytaniu za pomocą skóry pośladków. Teraz dowiaduję się, że podobne eksperymenty przeprowadzano również w Polsce. Oddajmy głos badaczom:
Wystarczy cytatów, sapienti sat. Polecam Czytelnikowi zapoznanie się z całym artykułem (a w zasadzie, jest to rozdział z książki...), jest on bowiem świadectwem niesamowitej łatwowierności badaczy i zawiera przykłady błędów potwierdzania i wtórnej racjonalizacji tak jaskrawe, że wszystkie moje dermooptyczne receptory zostały oślepione[2]. Przykładowo, dowiadujemy się, że Bogna radziła sobie gorzej, jeżeli światło raziło ją w oczy. Chociaż nie, może jednak zacytuję coś jeszcze.
Funny thing is, wydaje się, że Bogna kontrolowana była jednak lepiej niż Roza. Na powyższym zdjęciu widzimy watę zamykającą wspomniane wcześniej "okno na świat" wzdłuż nosa, dziewczynka musi odczytywać kształty i kolory przez szybę, co uniemożliwia wnioskowanie na podstawie dotyku. Z drugiej strony, niewiele wiemy o metodyce badań nad mniemanymi zdolnościami Bogny. Nie wiemy, w jakim stopniu jej wyniki różniły się od losowych, w jaki sposób klasyfikowano odpowiedzi i oceniano skuteczność zgadnięć. W dodatku, badanie przeprowadzał jej ojciec (najprawdopodobniej), nie jest to najszczęśliwszy układ, bo obie strony mają w nim motywację do oszukiwania w badaniu i samooszukiwania w ogólności. Myślę, że kwestię percepcji dermooptycznej u Bogny mamy załatwioną. Parapsychologia, jak wiadomo, zajmuje się rzekomymi faktami poszukującymi teorii, przy czym słowo "rzekomy" jest przez badaczy zjawisk parapsychicznych odrzucane bez skrępowania. Mechanika kwantowa, nowy paradygmat, nowy rodzaj promieniowania, wpływ obserwatora na wynik eksperymentu, you name it. Sam autor cytowanego wcześniej polskiego badania, Lech Emfazy Stefański, tak próbuje tłumaczyć zjawisko postrzegania dermooptycznego (którego istnienia, Czytelnik zauważy, nie stwierdził w sposób przekonujący)[3].
Mam tylko jedno ważne, ale to bardzo ważne pytanie. W jaki sposób mitochondria miałyby przekazywać jakiekolwiek informacje do systemu nerwowego? Pamiętajmy, że informacja musi mieć nośnik, którym w przypadku ludzkich zmysłów są impulsy elektryczne w komórkach nerwowych. Mitochondria w komórkach skóry nie są podłączone do systemu nerwowego, jeżeli nie liczyć maleńkich krótkofalówek, używanych do wymiany zaszyfrowanych informacji dot. przyszłego powstania prokariontów - niewolników przeciw ich wielokomórkowym ciemiężycielom (o, zobacz, bakteria odszczekuje się prześladowcom z eukarionckiego dworu). Którędy więc idzie impuls? Nie ma odpowiedzi, poza oczywistymi, że przecież mamy receptory promieniowania elektromagnetycznego i potrafimy odczuwać ciepło. Trywialnie proste, ale nikt jeszcze gazety w ten sposób nie przeczytał. Ktoś mógłby podnieść wątpliwość, dlaczego ci żałośni sceptycy wszędzie doszukują się oszustw i dlaczego nie ufają osobom posiadającym zdolności paranormalne. Odpowiedziałbym, bez wnikania w zawiłości znaczeń takich słów, jak zaufanie, wszędzie i oszustwo, że mamy po prostu taką heurystykę. Historia parapsychologii to historia mniejszych lub większych oszustw, desperackiej walki o istotność statystyczną nieistotnych wyników i jeszcze bardziej desperackie poszukiwanie fizycznego mechanizmu dla wszystkich tych fantastycznych zdolności. Dlaczego mielibyśmy przypisywać jej twierdzeniom duże prawdopodobieństwa a priori? Dlaczego mielibyśmy z otwartymi ramionami przyjmować rzeczy stojące w sprzeczności ze zgromadzoną dotychczas wiedzą na temat funkcjonowania Wszechświata i ludzkiego organizmu w szczególności? Jeżeli historia dermooptyki czegoś nas uczy, to tego, że cała mądrość tego świata czasem nie wystarczy, żeby wygrać z dzieciakiem drapiącym się w nos. I jeszcze ostatnia myśl. Załóżmy przez chwilę, że w skórze rzeczywiście istnieją receptory promieniowania, (1) niezależne od oczu, (2) inne od receptorów ciepła i zimna. Skoro tak, to stwarza to gigantyczne możliwości dla osób niewidomych i niedowidzących. Dlaczego nikt w to nie wpakował milionów dolarów? Chyba, że istnieje spisek producentów akcesoriów dla niewidomych i niedowidzących. Cóż, niektóre pomysły są zbyt śmieszne, żeby generować teorie spiskowe. Tribute goes to Czajniczek Pana Russella, który o dermooptyce napisał mniej więcej rok temu, a o czym się dowiedziałem, gdy niniejszy wpis był już na ukończeniu. Sprawę opisał kiedyś "Super Ekspres", w sposób szokująco (jak na tabloid z gołą babą) dorzeczny. Zdjęcie Bogny pochodzi z artykułu Stefańskiego i Komara, zdjęcie Rozy stąd. [1] - Uwaga, Gardner podaje, że Roza miała podówczas 22 lata. Jest to raczej nieprawda. Zmarła w 1978 na raka, mając 23 lata. [2] - Na szczególną uwagę zasługuje opowieść o różdżkarzu, który odkrył pole roponośne, ale nie potrafił znaleźć dla siebie działki z ropą. Widzicie, po prostu za bardzo chciał. W warunkach naturalnych różdżkarze na ogół radzą sobie lepiej. Do największych sukcesów należy odkrycie pól naftowych w West Edmond. (Oklahoma) w 1843 roku przez farmera-różdżkarza J.W.Younga, posługującego się wahadłem – zawieszoną na drucie butelką. On sam miał jednak pecha, albo też – co zdaje się zrozumiałe w świetle badań psychofizjologicznych – był zbyt zaangażowany emocjonalnie w osiągnięcie sukcesu. Na działce, którą zbadał i kupił, po raz pierwszy w tej okolicy nie dowiercono się ropy. Chwilami nie mogę się zdecydować, czy to było pisane na serio / na trzeźwo. [3] - Bodaj najbardziej zabawną częścią tego artykułu jest zdjęcie chłopca z zawiązanymi oczami, próbującego rozpoznać, jaki kolor mają figury namalowane na kartce papieru leżącej przed nim. Oczywiście, jego oczy zawiązane są w sposób, który nie wyklucza podglądania. Kartka papieru leży również w miejscu bardzo dogodnym, jej podejrzenie wymaga nieznacznego ruchu głową. Nic, tylko uczyć w ten sposób dzieci, że niektórzy dorośli to idioci. Swoją drogą, człowiek badający 40 lat temu występowanie fotoreceptorów na palcach swojej córki, dziś pisze pod koniec swojego życia pisał głodne kawałki do "Gwiazdy mówią". Kinda sad story.
środa, 12 stycznia 2011
Wytrwały łowca niezidentyfikowanych obiektów latających wysuwa taką oto hipotezę:
Ludzie odwiedzają kręgi zbożowe, więc kręgi zbożowe muszą istnieć po to, żeby ludzie tam przychodzili. Proste i logiczne, oczko powyżej kamer w stokrotkach.
czwartek, 30 grudnia 2010
Witam w pierwszej i, mam nadzieję, nie ostatniej edycji czytelniczych polecanek. Wzorem wielu znakomitych blogerów, którym rzecz jasna nie jestem godzien wiązać rzemyków od sandałów, postanowiłem podzielić się z czytelnikami wycinkiem tego, co w ostatnich dniach (tygodniach) wleciało mi do głowy przez oczy i wyleciało inną stroną.
I to by było na tyle. Do przeczytania w nowym roku.
środa, 29 grudnia 2010
Wobec Świadków Jehowy żywię pewną sympatię. Po części wynika to z sentymentu, jaki mam wobec tasiemcowatych dyskusji, jakie zdarzyło mi się kilka lat temu obserwować w Usenecie (bo to, prawda, strasznie poważna i istotna kwestia, czy Jezus Chrystus umarł na krzyżu czy na palu). Z drugiej strony, na każdym kroku pokazują mi, że najwyraźniej zależy im na mojej uwadze. Pukają do moich drzwi, zagadują na ulicy, wręczają swoje broszurki, chcą rozmawiać. Krótko mówiąc, robią rzeczy, z którymi nie spotkałem się nigdy u przedstawicieli sytego i solidnego kościoła katolickiego. Kiedy więc w zeszłym tygodniu w Hali Głównej Dworca Centralnego, pachnącej świeżą farbą, wściekłością pasażerów i tandetną kawą przygotowywaną przez przedstawicieli PKP IC, zaczepiła mnie miła starsza pani, z radością przyjąłem dar w postaci grudniowego numeru „Przebudźcie się”[1]. Dodatkowo, temat numeru to „Ateizm w natarciu”, rozumiecie więc, że nie mogłem, po prostu nie mogłem odmówić. Nie chciała mnie nawracać, nie nalegała na rozmowę – dzięki temu przynajmniej o niej pamiętam. Pisemko jest dość rozczarowujące, zwłaszcza jeśli ktoś miał już wcześniej kontakt z publikacjami Świadków Jehowy. Dla wściekłego i dogmatycznego ateisty rozczarowanie będzie podwójne, bo przeciw jego światopoglądowi nie wytoczono tutaj zbyt potężnych armat. Ot, jak w kreskówkach, wielkie działo, z którego po odpaleniu lontu wyskakuje chorągiewka z napisem "Bum!". Prawdą jest też, że samemu natarciu ateizmu poświęcono ledwie kilka stron, które wypełniają w większości rzeczy znane, obalone i wyśmiane. Oto hydra ateizmu znów podnosi głowę i chce wbić klin między naukę a religię, podczas gdy wiadomo wszem i wobec, że dla prawdziwego naukowca te dwie rzeczy są komplementarne. Wojowniczy ateiści ośmielają się twierdzić, że świat bez religii byłby lepszy, ale w tym stwierdzeniu brakuje jednego słowa. Otóż, świat bez fałszywej religii byłby lepszy. Prawdą jest - przyznaje bezimienny autor artykułu z "Przebudźcie się!" - że były krucjaty, palono ludzi na stosach, wyrzynano się z powodu byle pierdółki, a biskupi po rzymsku pozdrawiali Hitlera. To wszystko jednakowoż sprawka fałszywych religii, gdyby na świecie istniała tylko prawdziwa religia, wszyscy byliby szczęśliwi i uśmiechnięci, jak na ilustracjach w publikacjach Świadków Jehowy. Nothing to see here, move along. Czeski wywiadJedynym novum i potencjalnym źródłem interesującego kontentu jest wywiad ze światowej sławy czeskim neurofizjologiem. Komukolwiek nie udzielałby wywiadów, jego dorobek naukowy jest naprawdę imponujący[2]. Prywatnie, dość typowa historia: wychowany w ateistycznej rodzinie, w dorosłym wieku znajduje własną, intelektualną drogę do Boga (nie on pierwszy i nie ostatni). Zdecydowanie najciekawsze rzeczy dzieją się jednak w momencie, gdy pan Frantisek zostaje zapytany o swój obecny pogląd na ewolucję.
Owa (przekonująca, jak diabli!) argumentacja jest zdziebko niejasna, ale wydaje się, że rosyjskiemu profesorowi chodziło o to, że prawdopodobieństwo pojawienia się korzystnej mutacji jest tak niskie, że czas potrzebny na ewolucję jest znacznie większy niż szacunkowy wiek Ziemi. Ot, boeing na wysypisku (zegarek w betoniarce, małpa z maszyną do pisania, etc.) w nieco zmodyfikowanej wersji. Argument znany, dawno temu odbity w niebyt. Ale zaraz... bardziej sensowne wyjaśnienie?! Nie wierzę, Danusiu. Przypomnijmy może, co na temat powstania życia i jego różnorodności ma do powiedzenia Księga Rodzaju:
Cool story, bro. Tyle tylko, że powyższy fragment nie wyjaśnia niczego, w szczególności, ma się nijak do mutacji, bakterii i podobnych spraw. W jakim alternatywnym świecie musi żyć ktoś, kto uznaje to za "bardziej sensowne wyjaśnienie", Cthulhu raczy wiedzieć. Ponadto, odnosząc to do samego wywiadu z "Przebudźcie się!", my mamy jedynie czyjeś stwierdzenie, że ktoś inny powiedział, że w starej książce ktoś jeszcze inny napisał, że czarodziej powiedział "hokus pokus, zapełniajcie wody morskie" i zobaczył, że były dobre. I would rather suffer the end of Romulus a thousand times. I would rather die in agony than accept this as an explanation. Nie mając żadnych konkretów, nieożemy jej w żaden sposób zweryfikować ani chociaż umiejscowić w czasie. Nie wiemy, z kim pan Frantisek rozmawiał i czym dokładnie zajmował się ów rosyjski profesor (w tej chwili równie dobrze mógłby być profesorem inżynierii lądowej i nie mieć żadnej fachowej wiedzy na temat ewolucji i biologii w ogólności). To typowa opowiastka o nawróceniu ewolucjonisty z gatunku: "Kiedyś wierzyłem w ewolucję, ale potem zobaczyłem chrząszcza bombariera / spotkałem profesora X / zacząłem dogłębnie badać Y i wtedy zrozumiałem, ze ewolucja to bzdura". Poza tym, zwracam uwagę, ta anegdotka jest w szczegółach niewiarygodna: Biblia na wykładzie w czasach Breżniewa? Nie ma tutaj, po prostu nie ma możliwości oddzielenia prawdy od fikcji. A co bez dowodów zostało przedstawione, możemy bez podania dowodów odrzucone. Jak rozpoznawać projekt z dużej odległościNie mogę też nie wspomnieć o zabawie w rozpoznawanie Inteligentnego Projektu w przyrodzie. To oczywiście standardowy argument „z zegarka znalezionego na plaży” w wersji „popatrzcie na chrząszcza bombardiera”. Z reguły polega na wybraniu jakiejś ciekawostki z dziedziny biologii, nieznanej przeciętnemu Kowalskiemu, opisaniu jej w możliwie najbardziej szczegółowy sposób, wsparty jakimś autorytetem. Tutaj artykulik o oku krewetki modliszkowej wspiera swoim autorytetem niejaki dr Nicholas Roberts, który zresztą może: a) nie zdawać sobie sprawy, że jego słowa są wykorzystywane przez zwolenników IP; b) być pseudoekspertem. Na końcu czytelnika przytłoczonego przez ogromną ilość szczegółów, których nie ma szansy zweryfikować, katuje się niewinnym pytaniem:
Gdyby ktoś kiedyś szukał przykładu fałszywej alternatywy zmieszanej z chochołem, to powyższy cytat dostarcza. Po pierwsze, nikt poza kreacjonistami nie twierdzi, że obserwowana cudowność przyrody jest efektem przypadku. Wprost przeciwnie, mechanizmem ewolucji jest selekcja, a więc coś, co z definicji ma nielosowy charakter. Po drugie, ewolucja nie wyklucza projektu, można bowiem zasadnie twierdzić, że oko krewetki modliszkowej (albo wić bakterii, albo broń chemiczna chrząszcza bombardiera) zostało zaprojektowane przez ewolucję (to sformułowanie pozostawiam niejasnym). W tym miejscu wypada przypomnieć, że rozpoznawanie projektu w przyrodzie przez kreacjonistów to czyste wudu, żadne kryteria rozpoznawania projektu nie zostały przez nich nigdy podane (i nie będą), a cała zabawa sprowadza się do: „Coś jest zaprojektowane, jeżeli nie wygląda jak coś naturalnego, więc jeżeli jakiś element natury nie wygląda jak natura, to został zaprojektowany”. Innymi słowy, oko krewetki modliszkowej przypomina zegarek, a nie kupę kamieni, wiec zostało zaprojektowane. Co było do okazania, teraz możemy zainwestować kilkadziesiąt milionów dolarów w kreacjonistyczny Disneyland albo inne muzeum. [1] - Here's a fun fact: publikacje ŚJ są dostępne w Internecie za friko. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. [2] - Co samo w sobie nie zabezpiecza przed opowiadaniem bzdur i promowaniem pseudonauki. Przykładem z rodzimego podwórka niech będzie prof. Majewska. [3] - Nie jest jasne, czy odnosi się to do samego faktu powstania życia, do specjacji czy do jednego i drugiego. W zależności od odpowiedzi na to pytanie, odbydwu panom wyznacza się nieco różny wymiar kary. |
Archiwum
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Blogecon
Blogroll
Którędyż do Kanady?
Popkultura w czasach Miłości
Posłuchaj, to do ciebie
Scepy
Zi enemis of rizon
Tagi
|